09.01.2023
narciarstwo biegowe biegi narciarskie narciarstwo klasyczne Izabela Marcisz Olimpijka

Izabela Marcisz: Nie muszę nikomu nic udowadniać. Piszę własną historię

W ubiegłym roku zadebiutowała na ZIO w Pekinie. Pochodzi z rodziny z narciarskimi tradycjami. Swoim stylem życia stara się motywować innych i dawać uśmiech. Ma jasno określone cele i wytrwale do nich dąży.

Rzadko odpuszcza, bo ma świadomość, jaka jest cena sukcesu. Młoda, zdolna, pracowita, ambitna, z duszą buntowniczki. Jaka jeszcze jest Iza Marcisz? Co sądzi o infrastrukturze narciarskiej w Polsce? Jakimi cechami według niej powinien odznaczać się narciarz biegowy? Czy w zawodowym sporcie jest miejsce na bycie influencerem? Na rozmowę z biegaczką narciarską zaprasza Gabriela Koziara.

Opowiedz na początek, gdzie się aktualnie znajdujesz i na jakim etapie przygotowań jesteś, bo sezon rusza lada moment.

Aktualnie przebywam w Finlandii. Jak co roku o tej porze wybieram Muonio. Jest to koło podbiegunowe, więc codziennie rano witam się z reniferami😊 W Polsce jeszcze jesień, a tutaj prawdziwa zima, każdy czuje święta. Daleko od domu, od rodziny, ale już na nartach. Tak naprawdę to ostatni dzwonek przed sezonem, ponieważ został niespełna miesiąc. Czas ucieka bardzo szybko, pamiętam, że dopiero co było roztrenowanie i miesiąc wakacji, a teraz sezon się zbliża. Zakończyłam już najtrudniejsze obozy, bo to na okresie letnim opierają się przygotowania do sezonu. Teraz są ostatnie szlify, wybieganie na nartach, łapanie lekkości. Wiadomo, że przygotowania letnie i nartorolki rządzą się swoimi prawami. To jest trochę inna technika, inne odbicie, jeżeli chodzi i o łyżwę, i o klasyk. Na nartach trzeba już złapać lekkość, moment odbicia, dlatego jesteśmy w Muonio. Poprzedni obóz mieliśmy w Ramsau na lodowcu. Rano były narty, po południu nartorolki. Gdy zjeżdżało się na dół z lodowca, mieliśmy inny świat, czyli lato i dwadzieścia stopni. Tutaj panuje prawdziwa zima i to znak, że inauguracja Pucharu Świata tuż-tuż.

Który z etapów przygotowań do sezonu zimowego jest Twoim ulubionym?

Kurczę, chyba nie mam takiego konkretnego. Zaczynając od okresu wiosennego – wtedy jest takie rozluźnienie, ale w zależności od tego, jak ci poszedł sezon. Bo jeśli super, to świętujesz, cieszysz się, masz chwilę dla siebie na relaks i odpoczynek. Jeżeli jednak poszło słabo, to nie jest to do końca miły czas, pojawiają się wyrzuty sumienia, że można było coś zrobić lepiej, ale gdy się z tego otrząśniesz, to przychodzi lato. W okresie letnim są bardzo ciężkie treningi, długie obozy, sporo wyjazdów, naprawdę mozolna praca. W tym roku bardzo dużo czasu spędziłam w Zakopanem. Łącznie prawie trzy i pół miesiąca. Dla niektórych byłoby to bardzo dobijające, by spędzić tyle czasu w jednym miejscu, na tak długim obozie. Wtedy naprawdę trzeba się uzbroić w cierpliwość, wytrwałość i trenować ze świadomością, że przychodzi zima. To się z czasem zmienia, bo dochodzą inne obciążenia, bardziej psychiczne. Czujesz takie emocje, że zbliżają się starty, że czeka cię rywalizacja ramię w ramię, że będziesz musiał się sprawdzić i udowodnić, że przepracowałeś lato tak, jak powinieneś.

Jak mam być szczera, to moim ulubionym okresem jest tzw. BPS, czyli ostatni obóz przed główną imprezą. Mimo że wtedy czuć lekki stresik i podenerwowanie, że coś mogę zrobić lepiej, ale daję z siebie 150%, idę na całość i jadę na główną imprezę po to, by startować i osiągać jak najwyższe miejsca. Dlatego te 2-2,5 tygodnia przed docelowymi zawodami to jest mój ulubiony czas.

 

Wspomniałaś o tym, że starasz się dawać z siebie 150%, by jak najlepiej przygotować się do zawodów. Należysz do zawodniczek, które trzeba hamować, bo chcą za dużo pracować, czy potrafisz znaleźć balans i trenować z umiarem?

Opinie są podzielone. Moi najbliżsi, czyli osoby, które znają mnie nie tylko od strony sportowej, twierdzą, że trzeba mnie stopować, że chcę za dużo, za szybko. A jak się chce za szybko, to czasem przychodzi taki moment, że jesteś zmęczony i już nie chce ci się nic. Dlatego niekiedy trudno znaleźć równowagę. W tym jest duża rola trenera, by umiał przyhamować zawodnika wtedy, kiedy trzeba, a innym razem by zmotywował do pracy.

W sportach wytrzymałościowych to jest trochę jak sinusoida. Jeżeli chcesz za mocno i za szybko, to musisz być świadom tego, że nie wytrzymasz tak za długo i przyjdzie moment, gdy nie będziesz miał siły, spotkasz się ze ścianą i będziesz potrzebować całkowitego resetu. Trzeba mieć wokół siebie dobrych ludzi, którzy znają cię, przyjdą w odpowiednim momencie i powiedzą: „Hej, jesteś dobra, dasz radę, zakładaj buty i idź na trening”, albo: „Hej, zostań w domu, dzisiaj masz siedzieć na kanapie”. Sportowiec często ma klapki na oczach i widzi tylko to, co chce widzieć. Czasem trzeba zrobić krok do tyłu, żeby widzieć trochę więcej. Od tego są ludzie wokół nas, których warto doceniać.

Wywołałaś temat Zakopanego. Pamiętam jak Justyna Kowalczyk-Tekieli za czasów swojej kariery zawodniczej zwracała uwagę na problem infrastruktury w Polsce. Długo nie było miejsc, by odbywać bezpieczne treningi. Ty jako juniorka pewnie też się z tym problemem zetknęłaś. Jak wobec tego porównałabyś obecny poziom warunków treningowych do tych sprzed kilku lat?

Przez pierwszy rok, gdy dołączyłam do kadry olimpijskiej, biegałyśmy po trasie niespełna 2,5 km w Centralnym Ośrodku Sportu w Zakopanem. To był stary asfalt, ogółem dramat. W przeciągu czterech lat położono nową nawierzchnię, poszerzono trasę, zadbano o pełne oświetlenie. W tym roku trasa ta była częściowo zamknięta z powodu rozbudowy toru do łyżwiarstwa szybkiego, więc mogę im to wybaczyć:)

Byłabym hipokrytką, gdybym twierdziła, że to nie idzie do przodu. Tak jak mówiłam, ja w Zakopanem w tym roku spędziłam łącznie 3,5 miesiąca trenując. Warunki są i na nartorolki, i na marszobieg. Owszem, niektóre treningi trzeba było robić na publicznych drogach, ale teraz jest jeszcze trasa w ośrodku biathlonowym Kościelisko-Kiry. Jest co prawda nieco mniej wymagająca od tej w COS-ie, ponieważ ma mniej podbiegów, ale tak samo można zrobić tam ciężki trening, pomimo tego, że jest płaska. Tam nie ma odpoczynku.

To idzie do przodu, widać, że Zakopane się stara. W ośrodku mamy nowy sprzęt, są bieżnie ze środków ministerialnych, na których można biegać na nartorolkach – to jest ogromny plus. Jeżeli ktoś jest nastawiony na to, żeby robić testy VO2max, to jak najbardziej, jest też strefa hipoksji. Staje się to bazą dla narciarzy, nawet dla snowboardu czy skoczków. Trochę tworzy nam się taka zimowa stolica Polski i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że jeśli trzeba się przygotowywać w Polsce, to na ten moment Zakopane to idealne miejsce.

W Twojej rodzinnej miejscowości, Korczynie na Podkarpaciu, też można zaobserwować rozwój tras narciarskich.

Zgadza się. Nie ukrywam, że jestem z tego bardzo dumna. To też jest poniekąd mój mały sukces, bo gdy zaczęłam osiągać lepsze wyniki, to mój tata wraz z gminą, która mocno się zaangażowała, reaktywowali trasy, które kiedyś już istniały. Tam były rozgrywane Mistrzostwa Europy, była strzelnica, cały kompleks tras, na których rozgrywano duże imprezy. Niestety później myślę, że ze względów politycznych to zostało zaprzepaszczone, dlatego cieszę się, że byłam impulsem do tego, żeby coś zrobić. Władze gminy zobaczyły, że ludzie są zainteresowani biegami narciarskimi i uwielbiają spędzać czas w ten sposób. 

Na początek mój tato reaktywował 2,5 km trasy, następnie przyszło oświetlenie, potem nowy skuter. To wszystko szło małymi krokami do przodu. Teraz dostali spore dofinansowanie, bo ponad milion złotych na dorobienie toru do nartorolek, na oczyszczenie trasy, wybudowanie budynków, gdzie będą szatnie, toalety, czy mały punkt gastronomiczny na okres zimowy. To jest miejsce wymarzone, z mikroklimatem, gdzie na koniec wiosny wciąż leży śnieg. Gdy przyjechałam do rodziców, po sezonie mogłam zrobić godzinny trening na nartach. Dlatego jeśli w Polsce mamy takie miejsca, gdzie da się potrenować na koniec wiosny, to trzeba doceniać takie miejsca i dbać o nie. Jestem za to bardzo wdzięczna, bo mimo tego, że mnie już tam nie ma, nie mieszkam tam, to kiedy przyjeżdżam do domu, zawsze mam ze sobą narty, kije i mam gdzie iść na trening. Nie muszę już sobie ubijać trasy, tak jak to było kiedyś za dzieciaka. Musieliśmy wychodzić godzinę wcześniej z tatą, ubijać trasę, żeby kije się nie zapadały, żeby nie wybić sobie zębów na kretówkach. Te czasy minęły, to jest można powiedzieć prehistoria i cieszę się, że dzieciaki, które zaczynają „raczkować” na nartach, mają już lepsze warunki niż mieliśmy my.

Na podstawie własnych obserwacji mogę powiedzieć, że biegówkowa społeczność w Polsce w ostatnich latach bardzo się rozrosła. Obok Polany Jakuszyckiej, która od zawsze jest symbolem narciarstwa biegowego w Polsce, jest Obidowa w gminie Nowy Targ.

Dokładnie, Obidową trzeba podkreślić. To, jak ten ośrodek się rozwinął w ciągu dwóch lat, jest niesamowite. Mimo że jest mały, to trasy przygotowywane są perfekcyjnie, oświetlone – pełen profesjonalizm.

Co takiego mają w sobie biegi narciarskie, że mimo trudności i wyrzeczeń jakie za sobą niosą, chce się je uprawiać?

Ten sport to jest trochę tak jak nasze życie. Mamy na co dzień wokół siebie ludzi, którzy nas wspierają i czasem pomogą, poklepią po ramieniu czy nawet dadzą jakiś uśmiech. Życie jednak to bitwa, którą toczymy sami. Tak to właśnie wygląda w biegach narciarskich. Ja na trasie jestem sama. Moim największym rywalem jestem ja sama. Jeżeli pokonam swoje demony i kryzysy, to wygram. Natomiast, jeśli ludzie z mojego teamu nie przygotują mi nart, nie dadzą mi supportu na trasie, na treningu czy gdzieś poza tym, to ja nie będę w stanie wystartować i walczyć o najwyższe miejsca. Owszem, teraz rozmawiasz ze mną jako zawodniczką, ale za moimi plecami jest sztab ludzi, którzy wspierają mnie w tym, żebym tutaj teraz z Tobą rozmawiała. Taki jest ten sport. Walczymy o swoje nazwisko, o to, żeby być na liście jak najwyżej, ale mimo wszystko potrzebujemy wsparcia. To nie tylko w biegach narciarskich, ale w każdej dyscyplinie. Przy czym tutaj akurat jest to coś wyjątkowego, coś bardzo trudnego, co łączy wiele aspektów fizycznych, psychicznych. Musisz być naprawdę twardy, bo to jest dyscyplina dla prawdziwych buntowników, którzy mimo wszystko Chcą udowodnić ze się uda. To jest trochę takie zaklinanie rzeczywistości, a tym bardziej w Polsce.

Przyznam szczerze, że sama niejednokrotnie spotkałam się ze stwierdzeniami, że to taki lekki, niewymagający sport. Tymczasem określa się go przecież jako jeden z najtrudniejszych z racji obciążeń treningowych oraz angażowania niemal wszystkich partii mięśni do jednoczesnej pracy.

Podam Ci tutaj pewien przykład. Raz miałam taką sytuację, że zostałam zaproszona na trening narciarski dzieci. Zgodziłam się, bo akurat miałam czas. Był to klub sportowy, więc pomyślałam, że zrobimy jakieś zawody, trochę się pobawimy. Na tym to polega, żeby dzieci na początku uczyły się koordynacji, równowagi na nartach, obycia, techniki. To są rzeczy najważniejsze. 

Dlatego powiedziałam, że zrobimy zawody, dokładniej sztafetki. I ta jedna sztafetka, trwająca maksymalnie dziesięć minut, pokazała od razu, kto się nadaje, kto ma jaki charakter, kto ma jakie predyspozycje. Z grupy piętnastu dzieciaków tylko dwójka się nadawała, żeby zostać w biegach narciarskich. Nie mówię tego negatywnie, ale to dowodzi temu, że osoby, które biegają na nartach zawodowo, są osobami, które zagryzą zęby i choć strasznie boli, to biegną do mety. Po prostu wyłączasz myślenie i biegniesz. Mimo że czujesz, że nogi cię pieką, wszystko cię boli i wydaje ci się, że nie dasz rady zrobić kolejnego ruchu, robisz go, bo nie odpuścisz. Ta dwójka dzieciaków, które mogłyby zostać w biegach, nie poddała się do samego końca. Wytrzymały końcówkę podbiegu, bo wiedziały, że muszą dobiec do mety jako pierwsze. Wiedziały, że muszą przede wszystkim sobie coś udowodnić. Bo to nie jest tak, że ja komuś muszę coś udowodnić. Wyleczyłam się już z takiego myślenia i jedynym rywalem dla siebie jestem ja sama. Ale mimo wszystko jest to trudne i w teorii dużo łatwiejsze niż w praktyce. 

W ubiegłym sezonie było trochę nieporozumień w kadrze biegaczek, o których najgłośniej zrobiło się tuż przed igrzyskami i w trakcie nich. Chciałabyś się do tego odnieść, żeby rozwiać wątpliwości i sprecyzować, pod czyim okiem obecnie trenujesz?

Jeżeli chodzi o zeszły rok i o te wszystkie „konflikty”, to jest mi trochę przykro. Po pierwsze dlatego, że to wszystko zostało naświetlone w taki sposób i wyszło na tak dużej imprezie. Ja zgłaszałam znacznie wcześniej, jak wygląda sytuacja. Powiedziałam otwarcie o swoich oczekiwaniach, dlatego było mi bardzo źle z tym, że ta odpowiedzialność spadła na mnie, bo to chyba nie do końca tak powinno być, że wszystko spada na zawodniczkę. Tym bardziej, że dawałam pewne sygnały, które zostały zbagatelizowane. Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce. Jeździłam cały czas z kadrą, ale przed samymi igrzyskami trzeba było się określić, w którą stronę zmierzam. Albo mam coś robić, albo nie, bo taka dziecinada to trochę nie dla mnie. Natomiast już po Pekinie pewne rzeczy zostały nagłośnione, więc trzeba było je wyjaśnić, co też kosztowało mnie sporo nerwów i walki.

Teraz jestem na planach treningowych Justyny Kowalczyk-Tekieli. Całe lato współpracowałam też z moją siostrą, bo jak wiemy Justyna ma małe dziecko, więc nie była dyspozycyjna na tyle, by jeździć ze mną na każdy obóz. Tę rolę przejęła moja siostra Ewelina, która była filarem tych całych przygotowań. Kiedy przychodziłam i mówiłam, że jest ciężko, ona wspierała mnie i podtrzymywała moją motywację słowami: „Ej, mała, dasz radę! Trzeba rano wstać, iść na rozruch. I nie narzekaj”.

Na ten moment połączyłam się z główną grupą, ale nadal idę swoim planem. Jest mi trochę przykro, że nie ma ze mną Eweliny, ponieważ decyzje na razie nie są po mojej myśli. Cieszę się chociaż z tego, że mam wsparcie treningowe Justyny i jesteśmy ze sobą w stałym kontakcie.

Jak ważną rolę w Twoim sportowym życiu odegrała Twoja siostra? Ewelina przetarła trochę szlaki, pokazała, że ciężką pracą można osiągnąć sukces.

To chyba trochę nie tak. Obydwie moje siostry biegały. Obydwie miały ogromny talent i potencjał. Każda z nich miała do zaoferowania coś innego. Moja najstarsza siostra Marcelina osiągała bardzo dobre wyniki, tylko w pewnym momencie to się zatrzymało i poszło nie w tę stronę, w którą powinno. Marcela miała predyspozycje do sprintów, Ewelina natomiast do biegów długich. Zmierzam do tego, że nie ma dwóch takich samych organizmów, każdy jest inny. W liceum, kiedy sobie powiedziałam, że może rzucę te biegi i będę robiła coś innego, dostałam wiadomość od Justyny. Zaprosiła mnie na pierwszy obóz z nią i trenerem Wierietielnym, którzy tworzyli wówczas nową grupę. Pomyślałam sobie: „Eee, po co?”, a moja najstarsza siostra Marcela przyszła i powiedziała: „Jedź, zobaczysz, może ci się spodoba, może akurat to jest to”. Dlatego niezobowiązująco pojechałam na ten obóz, ale gdyby nie ona, nie wiem czy ktokolwiek by mnie na to namówił. Z drugiej strony, gdyby nie Ewelina, nie miałabym takich wyników, bo nie miałabym sprzętu w postaci nart, butów, serwisu itp. Te rzeczy były trochę takim łącznikiem, nawet do zawodów rangi krajowej. Dla mnie to zawsze było przeżycie, bo jak zawody, to trzeba wygrać. Moje siostry ciągle mi pomagały, każda w inny sposób. Najstarsza zachęcała: „Jedź!”, Ewelina zawsze dodawała mi motywacji, zabrała mnie na obóz z kadrą, jak byłam młodsza. To dała mi narty, to kije nowe podrzuciła, bo to także jest drogi sport.

Moi rodzice starali się jak mogli, ale kiedy moje siostry były w stanie im pomóc, bo widziały, że mam potencjał, chcę to robić i mam dobre wyniki, to zawsze były dla mnie wsparciem.

Twoja rodzina jest mocno związana z biegami narciarskimi. Byłaś trochę skazana na obranie sportowej drogi życia czy była to Twoja suwerenna decyzja?

Moi rodzice wywodzą się z biegów narciarskich. Moje siostry biegały, mój brat także. Ja się w tym wychowywałam, codziennie patrzyłam, jak moje rodzeństwo wraca ze szkoły, rzuca plecak w kąt, idzie na trening. Wobec tego nie wiem, czy można powiedzieć, że ja to wybrałam. To tak trochę zostało mi narzucone.

Mój tata był trenerem. U nas w domu sport jest tematem numerem jeden. Przyjeżdżasz do domu na święta – sport. Dzwoni się do rodziców – sport. Z mamą może nie, bo z mamą mam taką relację, którą długo budowałam, ale tata ma serce do sportu. Może to też wynika z jego niespełnionych marzeń i u niego wszystko jest dla sportu. Każda rzecz, którą się robi ma przynieść końcowy efekt dla sportu. Nie chcę, żeby to zabrzmiało w negatywny sposób, tylko on jest po prostu nastawiony na to i zawsze tak było. W swoich pierwszych zawodach wystartowałam, gdy miałam dwa latka. Ja jeszcze chodzić nie potrafiłam, a już biegałam na nartach. Dlatego tata od początku miał podejście na zasadzie, że ja mam robić duże rzeczy. Nie wiem, jak to będzie, bo sport jest przewrotny. Różne rzeczy się dzieją, ale to jest marzenie taty. Mama chce, żebym była szczęśliwa, a tata chce, żebym robiła wielkie rzeczy i była szczęśliwa.

Przeszło Ci przez głowę, żeby zdecydować się na uprawianie innej dyscypliny? W czym byłaś dobra jako dziecko?

Jeżeli ktoś jest dobry w narciarstwie, jest dobry w każdej dyscyplinie. Może nie od razu, ale wystarczy kilka treningów i złapie to. Szybkość, mobilność, gibkość to są predyspozycje biegaczy narciarskich. Ja grałam i w badmintona, i w siatkówkę, ale nie mogłam za bardzo szaleć, bo tak jak mówię, mój tata był zapatrzony w biegi i nadal jest. Dlatego wszelkie inne sporty w jego głowie generowały kontuzje. Trenowałam więc inne dyscypliny, ale tylko w warunkach domowych. W szkole zawsze była jazda bez trzymanki, kopanie po kostkach, więc to rzeczywiście mogło zwiększać ryzyko kontuzji.

Teraz siedząc tutaj, mając dwadzieścia dwa lata, rozumiem to i pewnie robiłabym tak samo. Ale wytłumacz dziesięcioletniej dziewczynce, że nie może jechać na zawody z siatkówki, bo uszkodzi sobie kolano albo nabije guza. To jest pedagogicznie trudne do przełknięcia i wtedy jako dziecko tego nie rozumiałam, dlaczego inni mogą, a ja nie. To nie powodowało kontuzji fizycznych, ale pozostawiało jakiś ślad na psychice, bo pojawiał się w pewnym sensie bunt.

W ubiegłym roku podczas treningu uległaś wypadkowi na nartorolkach. Początkowo informacje o Twojej pogruchotanej szczęce zmroziły nieco kibiców, ale Ty dość szybko się pozbierałaś. W jednym z wywiadów po tym zdarzeniu powiedziałaś, że przeżyły zęby, ale i charakter. Jak bardzo te takie bolesne, a zarazem cenne lekcje są potrzebne w życiu sportowca?

Zacznijmy od tego, że taki wypadek nie tylko dla zawodniczki, ale dla kobiety jest lekko upokarzający. Do tego dochodzą nagłówki w Internecie pt. „Ma powybijane zęby”. To mnie zabolało wtedy, że takie informacje pojawiają się w przestrzeni medialnej, a nie są jeszcze potwierdzone, bazują na jakichś domysłach. Czasem ludzie powiedzą coś za szybko albo dodadzą od siebie swoje historie. Pamiętam, że wtedy tuż po operacji dodałam wpis na Instagram. To było totalnie nie w moim stylu, bo normalnie nie odniosłabym się do tej sytuacji, ale przez to, że poczułam się źle, czytając nagłówki, chciałam wszystkim powiedzieć: „Hej, mam wszystkie zęby, dalej będę się uśmiechać własnym uzębieniem”. Dodałam wtedy zdjęcie, napisałam lekkie sprostowanie tej całej sytuacji, bo faktycznie zrobiło się wokół tej sprawy głośno.

To był poważny wypadek. Ja sobie to uświadomiłam, dopiero wchodząc na oddział w szpitalu w Krakowie, kiedy okazało się, że szczękę trzeba zadrutować. Nie powiem, to boli bardzo i nie chciałabym drugi raz czegoś takiego przeżywać. Na początku myślałam, że przesunęły mi się zęby i wystarczy tylko zeszyć brodę. Zamarłam, kiedy lekko odurzona lekami przeciwbólowymi usłyszałam, że mam mieć operację. Zareagowałam dość emocjonalnie, ale na szczęście wszystko udało się szybko zorganizować. W przeciągu trzech godzin przyjechałam do Krakowa, i to prosto z treningu, w tych samych ubraniach ze Słowacji. Wpadłam do mieszkania, zabrałam potrzebne rzeczy i prosto do szpitala. 

Cały weekend leżałam przykuta do łóżka, a w poniedziałek na blok. Trafiłam na super ludzi. Lekarz podszedł do tematu bardzo profesjonalnie, poskładał mi szczękę tak, że teraz nic nie widać. Została tylko blizna i dwie tytanowe blaszki w środku. Praktycznie po trzech tygodniach nie było już śladu, oprócz lekkiej opuchlizny. Musiałam mieć płynną dietę przez trzy miesiące, ale może wyszło mi to na lepsze.

Jaką lekcję wyciągnęłam? Był taki moment, że gdy usłyszałam słowo operacja, byłam lekko przerażona, ale gdy przyszedł lekarz, powiedział, że muszę wtrzymać półtora tygodnia, wyciągną szwy i będę mogła wrócić do treningu, uspokoiłam się. Potraktowałam to jako chwilową przerwę na odpoczynek od treningu. Musiałam tylko obiecać lekarzowi, że wytrzymam.

Było ciężko, po trzech dniach siedzenia na kanapie przyszedł ogromny kryzys, ale wtedy w ruch poszły compexy, normateki, masaże po to, by mięśnie cały czas były w ruchu. Najgorsze, co może być dla sportowca wytrzymałościowca jest siedzenie. To jest mimo wszystko obciążenie dla serca. Organizm wtedy nie wie, co się dzieje. Miałam na szczęście wsparcie od mamy, która była ze mną w tym czasie. Kiedy tylko wyciągnęliśmy szwy, dwa dni później pojechałam do Zakopanego na obóz.

Zapytałam Cię o tę lekcję, ponieważ na ogół wypadki czy kontuzje uodparniają sportowców. Tego typu doświadczenia są niejako sprawdzianem dla Twojej psychiki i w zależności od tego, jak sobie z tym poradzisz, jak zareagujesz, kształtuje się Twoja dalsza kariera sportowa.

Uważam, że pewne rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Jeżeli coś się wydarza, to po prostu tak ma być. Jaki miałam wpływ na to, że to się stało? Nie mogłam cofnąć czasu. To się stało, a ja jedynie mogłam się z tym pogodzić i przyjąć to na klatę. Lekarz wydał takie zalecenia, przez miesiąc trzeba postępować tak i tak, potem szwy, rehabilitacja. Musisz się po prostu przystosować do zaistniałej sytuacji. Mogłam jedynie stracić energię na tym, że siedziałabym i rozpaczała. Na tamten moment tak po prostu miało być. Miałam sobie zrobić te półtora tygodnia wolnego, bo ja bardzo ciężko pracowałam w zeszłym roku. Objętościowo treningi były ciężkie; nie wpuszczałam do swojej głowy czegoś takiego jak wakacje albo kilka dni wolnego. Jeżeli ja tego nie wpuszczałam do swojej głowy, to w końcu stało się, jak się stało. Podeszłam do tego w ten sposób, że no trudno, przymusowe wakacje – nie umrę od tego i tyle.

Twoje podejście jest w dzisiejszych czasach mimo wszystko rzadko spotykane. Chociażby biorąc pod uwagę to, ile słyszy się o depresji w sporcie i to, że sportowca traktuje się jako maszynę do wygrywania. Nie jest to takie łatwe, żeby umieć sobie przetłumaczyć pewne rzeczy, a Ty masz tę łatwość w rozumieniu takich sytuacji i to jest cecha stanowiąca wzorzec.

Oj, nie chciałabym, żeby ktoś określał mnie jako wzór. To jest po prostu myślenie, na które ciężko pracowałam. Na tamten moment doszłam do tego, że mam się pogodzić z całą sytuacją. Nie pojechałam wtedy na obóz kadrowy, tylko do Zakopanego. Mimo, że po ściągnięciu szwów przez tydzień mogłam robić tylko lekkie treningi, to wiedziałam, że muszę jechać na obóz po to, by trzymać cykl dnia. Nie mogłam zrobić np. 2,5 h na nartorolkach, ale wyjdę na spacer o 9:30 i będę się czuła tak, jakbym normalnie się przygotowywała do treningu. Wracam z treningu, jem obiad, idę na drzemkę, idę na drugi trening, czyli np. znowu na spacer. Chodziło o to, żeby się nie rozleniwić i nie zaburzyć reżimu treningowego. Chciałam jak najszybciej jechać z domu, żeby nie było takiej myśli, że jestem chora albo mam czas wolny. Przeważnie moje powroty do domu i czas w nim spędzony traktuję jako wolne, czas rozluźnienia między obozami, a nie chciałam do takiej sytuacji doprowadzić.

W minionym sezonie zadebiutowałaś na Igrzyskach Olimpijskich. Dla Ciebie jako młodej zawodniczki to musiało być wielkie przeżycie, ale i zbieranie doświadczeń. Czego nauczył Cię Pekin?

Już wiele razy mówiłam, że trochę inaczej sobie wyobrażałam te igrzyska, jeśli chodzi o atmosferę. Wszystko było zamknięte, generowało dużo stresu. Nie mówię nawet o samych startach, ale testy covidowe każdego dnia, ludzie w skafandrach, maseczki. Było to trochę niekomfortowe. Ludzie bali się siebie nawzajem.

Czego nauczyły mnie same starty? Jadąc do Pekinu, chyba sama nie dowierzałam, że jestem w stanie tak biegać i osiągać takie wyniki. Trochę tak chciałam, miałam nadzieję, że się uda, ale to było tak na 85%. Wiedziałam, że będę musiała wystąpić we wszystkich konkurencjach. Zgłaszałam jednak, że team sprint stoi pod znakiem zapytania – otwarcie komunikowałam, że ja nie dam rady biec wszystkiego. Oczywiście zrobili jak zrobili, pobiegłam we wszystkim.

Jak już zakończyłam te igrzyska biegiem na 30 km, to po prostu się rozpłakałam i nie dlatego, że byłam zadowolona z wyników. Nie dlatego, że zadebiutowałam na igrzyskach. Tylko ja byłam sama z siebie dumna. Rozpłakałam się z niemocy, bo byłam już maksymalnie zmęczona. Sama nie dowierzałam, że tego dokonałam, bo nawet najlepsze zawodniczki nie biegają wszystkich dystansów. Usiadłam, rozpłakałam się, bo dla mnie to było ogromne przeżycie.

Potem jeszcze Mistrzostwa Świata U-23 w Lygnie i 4. miejsce, które tam zajęłam, było dla mnie rozczarowujące, ale potem pomyślałam, że co za dużo, to niezdrowo. Nie wiem czy kiedyś w przyszłości chciałabym tego ponownie doświadczyć. To było bardzo obciążające i myślę, że zrobiłam to, bo nie byłam do końca świadoma, jak wielkie to wyzwanie. Z drugiej strony pojechałam tam startować. Niemniej jednak czasem lepiej jest się skupić na jednej konkurencji i na niej dać z siebie wszystko. Nie wiem – nie do końca jeszcze wyciągnęłam wnioski z tych igrzysk. Na pewno jestem zadowolona z debiutu, ale to już jest przeszłość. Teraz przede mną nowy sezon. Nie jestem osobą, która lubi żyć przeszłością. Wiadomo, ma to ogromne znaczenie, bo zapisujesz się w historii, ale życie biegnie dalej, a ty musisz biec z nim.

Przejdźmy teraz do świata wirtualnego. Jak dbasz o prowadzenie swoich mediów społecznościowych? Ktoś Ci w tym pomaga czy sama zarządzasz swoimi profilami?

Wszystko to, co do tej pory opublikowałam, zrobiłam samodzielnie. Uważam, że to jest trudna praca. Jeśli ktoś zajmuje się social mediami zawodowo, to jest to naprawdę kłopotliwe. Staram się być prawdziwa. Nie mam kalendarzyka, w którym mam zaplanowane publikacje. Jeżeli mam coś ciekawego do powiedzenia, to wtedy wrzucam post. Wiadomo, że mam kilka umów, które zobowiązują mnie do pilnowania terminów oraz skonstruowania odpowiedniej treści. Wtedy często pomaga mi dana firma, która podsyła mi materiały, co mogę wykorzystać, co nie. 

Współpraca określa pewien poziom mojego contentu, ale na to, co ostatecznie jest publikowane, wpływ mam tylko ja. Staram się być naturalna, bo jeśli miałabym pokazywać siebie inną, niż jestem w rzeczywistości czy też to, z czym się nie utożsamiam, to kłamstwo ma krótkie nogi.

W jaki sposób selekcjonujesz propozycje współprac, jakie otrzymujesz? Jakie kryteria bierzesz pod uwagę?

Wbrew pozorom tych ofert nie ma tak dużo. Myślę, że byłoby więcej, ale my jako zawodnicy nie mamy zbyt wielkich możliwości i nie chciałabym tu wchodzić w szczegóły. Niemniej jednak kilka ofert się pojawiło, z niektórych zrezygnowałam, bo nie korespondowały ze mną. Nie będę robiła czegoś tylko i wyłącznie dla pieniędzy, bo to nie o to chodzi. Jeśli mam komuś powiedzieć: „Słuchajcie, to jest super!”, a w rzeczywistości z tego nie korzystam, to dla mnie jest oszustwo. Jeśli widzę, że pojawiło się coś, z czego rzeczywiście bym skorzystała, albo coś jest interesujące dla mnie, to wtedy mogę się na taką współpracę zgodzić. Ale czekam na kilka ofert, które bardzo chciałabym przyjąć, ale nie mogę powiedzieć jakie :)

Wykorzystujesz media społecznościowe jako narzędzie do budowania swojej marki, pozytywnego wizerunku czy jednak w dużej mierze stawiasz na pokazywanie kawałka swojego sportowego życia?

Te dwie rzeczy łączą się w jedno. W socialach chcę pokazywać cząstkę siebie, tego co ja robię, bo rozdzielam kwestie sportowe od prywatnych. Są osoby, które znają mnie wyłącznie prywatnie, są osoby, które znają mnie tylko sportowo, a są jeszcze tacy, którzy znają oba moje „wcielenia”. Opinie są bardzo podzielone, dlatego na Instagramie próbuję pokazać siebie w połączonej wersji. Tak bym się chciała przedstawiać ludziom i trochę ich motywować do biegania na nartach, do aktywnego trybu życia. Bo jeżeli pokażesz ludziom, że faktycznie można spędzać czas aktywnie, to ludzie cię obserwują i zaczynają naśladować. Czyli to też jest narzędzie do budowania wizerunku, ale na pewno nie jest to mój bezpośredni cel. Chcę, żeby ludzie widząc mnie, po prostu się uśmiechnęli, mieli pozytywne skojarzenia i dobrą energię. Tylko o to chodzi, bo w dzisiejszych czasach ludziom brakuje uśmiechu.

Powiedziałaś, że niektórzy ludzie znają Cię prywatnie, a niektórzy sportowo. Na tyle, na ile możesz odpowiedzieć, jakie są różnice pomiędzy Izą – dziewczyną, która znają bliscy, a Izą – sportsmenką, którą znają kibice?

Jako sportowiec cały czas pracuję, rozwijam się, idę do przodu. Na ten moment, jeśli ktoś zna mnie tylko od tej narciarskiej strony, to ja bym się określiła, że jestem zerojedynkowa. Albo coś robię, albo nie robię. Jeżeli się za coś zabieram, to robię to od A do Z, a jeżeli wiem, że mi się nie chce, albo mam coś zrobić tylko dla idei, czy po to, żeby coś zrobić, to tego nie robię. Chyba jestem trochę typem perfekcjonistki, co nie jest w 100% pozytywne. Bo jeśli się czegoś podejmuję, to staram się to wykonać jak najlepiej i wkurza mnie, gdy nie mogę tego zrobić po swojemu. To można usprawiedliwić trochę tym, że uprawiam sport indywidualny i tutaj każdy pracuje dla siebie.

Prywatnie znajomi mówią, że jestem szalona, zawsze uśmiechnięta, staram się być pozytywna. W sporcie jestem cały czas skupiona na zadaniu, ale jest we mnie wewnętrzne dziecko, które chce się czasem pośmiać i fajnie spędzić czas. Niekiedy popadam ze skrajności w skrajność. Dlatego te osoby, które znają mnie z obu tych stron, mają najlepiej :)

Wraz z sukcesami, które odnosisz, automatycznie wzrasta Twoja popularność. Zauważyłaś znaczący przyrost liczby obserwujących?

Nie zwracałam na to zbyt dużej uwagi, ale igrzyska na pewno się do tego przyczyniły. Był taki moment, że wiele osób o mnie mówiło, wszystkie starty były analizowane, 16. miejsce, które dało radość, bo przecież dawno nie było takich wyników. Zwiększyła się moja rozpoznawalność, dużo więcej osób wiedziało o kim mowa, słysząc nazwisko Marcisz. Powiedzmy sobie szczerze, ludzie widzą mnie w wywiadach w telewizji, taką zamaskowaną w zimie, w czapce, kapturze, więc kiedy później się przedstawiam, nie dowierzają, że to ja. Reagują na zasadzie: „O matko, to pani! Wygląda pani zupełnie inaczej niż w telewizji”. To jeszcze tak trochę działa, bo ja wywiadów letnich prawie nie mam. Jest ich jeszcze za mało. Ale po nazwisku już mnie poznają, że to ja, „ta biegaczka”.

Myślę, że to może wynikać także z tego, że jesteś utożsamiana…

Nie musisz kończyć tego pytania. Porównania są non stop i to są często bardzo bezpośrednie stwierdzenia, które – osobiście tak uważam – są nie na miejscu. Bo to są często pytania typu: „Będziesz lepsza niż Justyna Kowalczyk? Dasz radę? A, biegi narciarskie to ja pamiętam. Justyna Kowalczyk”. To jest zbyt wprost. Przepraszam bardzo, ja jestem Izabela Marcisz. Tak jakby stoję tutaj, nie jestem powietrzem. Staram się unikać odpowiedzi w tym temacie, bo ja to ja. Mam do wykonania swoją pracę, piszę własną historię i czasem lepiej zostawić pewne pytania i stwierdzenia bez odpowiedzi, niż za każdym razem to tłumaczyć. 

Czy sama Justyna rozmawia z Tobą na te tematy, stara się Ciebie uczulać na pewne kwestie, podpowiada co robić, a czego nie w sferze medialnej, wizerunkowej?

Nie. Tak jak mówię, jest to sport indywidualny, każdy tworzy i kreuje swoją postać. Dlatego ja doceniam to, że mogę robić pewne rzeczy po swojemu. Każdy musi popełnić swoje błędy. Można kogoś ostrzec, podpowiedzieć, co ma zrobić w danej sytuacji, ale są rzeczy, za które jesteś w swoim życiu odpowiedzialna tylko ty.

Czy sportowiec może być influencerem? Uważasz, że w profesjonalnym sporcie jest na to przestrzeń?

Trudne pytanie. Zależy od dyscypliny, od osoby, od podejścia i tego, ile masz w sobie samodyscypliny. Ja osobiście nie nazwałabym sportowca influencerem. Na pewno niezawodowego. Jeśli robisz coś hobbistycznie, masz czas, żeby coś pokazać. Jeśli robisz coś zawodowo, nie zawsze ten czas masz i nie zawsze też powinnaś go przeznaczać na takie działania. Zwłaszcza jeśli content tworzysz sam.

Jakie masz plany związane z nadchodzącym sezonem? Mistrzostwa świata w Planicy to priorytet w kalendarzu startów? A może coś innego jest Twoim planem numer jeden?

– Co roku, w tym samym okresie powtarzam to samo. Trudno mi się odnieść do tej kwestii. Na ten moment myślę o Mistrzostwach Świata U23 w Kanadzie. Jest to ostatni rok, kiedy mogę reprezentować w tej kategorii wiekowej nasz kraj. W Planicy jest 10 km techniką dowolną, jest skiathlon, do tego fajna trasa. Na pewno zrobiłam kilka kroków do przodu względem ostatniego roku, ale zweryfikują mnie pierwsze zawody. Gdy wejdę w tryb startowy i się rozbiegam, to będę więcej wiedziała na temat mojej formy. To wewnętrzne zwierzę rywalizacyjne gdzieś tam we mnie siedzi, na razie jest ukryte i czeka, aż go obudzę :)

Jesteś twórcą publikującym jakościowe treści i szukasz sposobu na monetyzację swojego kanału? A może jesteś przedstawicielem marki i pragniesz znaleźć idealnie dopasowanych influencerów, którzy będą promować Twoje produkty lub usługi? Mamy dla Ciebie świetne narzędzie. NativeHash to inteligentna platforma, która pozwala na automatyzację i optymalizację kampanii influencer marketingowych z wykorzystaniem zaawansowanych systemów targetowania. Udostępnia również wyszukiwarkę influencerów, umożliwiającą nawiązanie owocnej współpracy.

Chcesz dowiedzieć się więcej?

NativeHash Team

Zespół redakcyjny Native Hash – doświadczeni specjaliści i pasjonaci influencer marketingu.

Newsletter

Dołącz do naszego newslettera. Bądź na bieżąco z newsami ze świata influencer marketingu oraz poznawaj wartościowe case studies. Otrzymuj powiadomienia o najnowszych kampaniach startujących na naszej platformie. Obiecujemy, zero spamu!