14.11.2022
wywiad Tomasz Habdas przewodnik górski Beskidy podróżnik Skazany na szczyty autor

Tomasz Habdas: W górach wszystko jest łatwiejsze

Tomasz Habdas - podróżnik, przewodnik górski, autor

W swoim górskim CV ma już Mont Blanc, Elbrus, Kilimandżaro oraz Aconcaguę. Jest prawdziwym pasjonatem i urodzonym góralem… z Żywca. Rzucił własny biznes, by częściej być w górach i czerpać z nich pełnymi garściami. 

Jest autorem e-booka, książek oraz przewodników. Dzięki swojej zaradności i odwadze, spełnia marzenia i realizuje kolejne górskie cele. Przewodnik beskidzki, Tomasz Habdas w rozmowie z Gabrielą Koziarą.

Udało mi się Ciebie złapać dosłownie na kilka godzin przed wyjazdem w góry. Opowiedz trochę, co to za wyprawa i ile potrwa.

Jedziemy zdobywać Kilimandżaro. Byłem na tej górze już trzy razy, więc będzie to moje czwarte wyjście. Lecimy bardzo małą, kameralną grupą. Oprócz mnie będzie jeszcze sześć osób. W sumie w Tanzanii spędzimy dwa tygodnie, natomiast samo wejście na Kilimandżaro to jest siedem dni. Tyle czasu będziemy na górze. Atak szczytowy jest pomiędzy piątym a szóstym dniem.

Rozumiem, że ekipa złożona jest z debiutantów?

Tak, Kilimandżaro jest taką górą, że jeździ się tam raczej raz w życiu. Mało znam osób, które jeżdżą tam kilka razy, a jeśli już to, tak jak ja, robią to ze względów zawodowych, np. jako liderzy grup.

Pytam o tę wyprawę także w kontekście kryteriów, jakie należy spełnić, by wziąć w niej udział. Wyobrażam sobie, że nie da się pojechać i z marszu wejść na szczyt. Jest proces aklimatyzacji w górach, ale musi chyba być poprzedzony treningiem.

Zgadza się. Jak już jesteśmy na miejscu, to wszystko to, co zrobiliśmy wcześniej, sprawdzi się, więc kiedy jesteśmy w Tanzanii, to moją rolą oraz rolą przewodników lokalnych jest pomoc w wejściu na szczyt. Zawsze mówię, że Kilimandżaro nie jest wybitnie trudną górą, bo panują tam sprzyjające warunki, jeśli chodzi o klimat, pogodę, ale też samo podejście i technikę. To w ogóle nie jest techniczne wejście, tam nie ma wspinaczki, nie używa się sprzętu typu raki, czekan, czy też liny. Nie ma chodzenia po lodowcu. To jest po prostu trekking wysokogórski, więc tak naprawdę największymi przeszkodami są choroba wysokościowa i nasza psychika. Często się mówi, że Kilimandżaro zdobywa się głową, a niekoniecznie mięśniami.

Jak sobie dopomóc przed wyprawą? Jeśli jest się aktywną osobą, czyli na przykład często jeździ się w góry lub regularnie chodzi się na siłownię, rower, czy też trenuje bieganie, to myślę, że to w zupełności wystarczy. Codzienne dystanse na wyprawie nie są długie. To jest ok. 10-12 km dziennie, a przewyższenia to 800-900 m. Nie są to więc jakieś mordercze trekkingi, dlatego każda osoba, która jest w miarę aktywna, może na taki wyjazd śmiało pojechać. Jeżeli chodzi o doświadczenie górskie, to przyznam szczerze, że w 80-90% osoby, które jeżdżą ze mną na Kilimandżaro, to osoby, które dotychczas najwyżej były na Rysach. Czasami się zdarzy, że ktoś był tylko na Babiej Górze, więc Kilimandżaro jest jego pierwszą poważną górą i pierwszym spotkaniem z chorobą wysokościową. O tyle jest to przyjemna góra, że nie trzeba mieć bogatego CV górskiego ani doświadczenia, żeby się na nią porwać. Z głową można ją zdobyć bez większego problemu. 

W takim razie, jeżeli dotąd ktoś miał styczność jedynie z Tatrami i chciałby zacząć przygodę z wyższymi górami, to czy oprócz Kilimandżaro są jakieś inne szczyty, od których warto by zacząć?

Myślę, że warto sobie zacząć od czegoś niższego, bo jednak Kilimandżaro to jest prawie 6000 m. Jest to góra całkiem wysoka i tam można dosyć mocno odczuć chorobę wysokościową, a jeżeli nie znamy swojego organizmu i nie wiemy, jak on się zachowa na wysokości, to może lepiej warto iść gdzieś w niższe partie, ale nie jest to takie zerojedynkowe. Można jechać na Kilimandżaro, ale jeśli ktoś ma czas i możliwości, lepiej wcześniej zdobyć jakiś czterotysięcznik. Super szczytem, który ja bardzo często polecam, jest Dżabal Tubkal w górach Atlas, w Maroku. Maroko jest bardzo dobrze skomunikowane, latają tam samoloty. Teraz niestety z przesiadką, ale spokojnie można się tam dostać. Na miejscu nie jest drogo, turystyka jest bardzo dobrze zorganizowana, na przykład w kwestii wejścia na szczyt z lokalnym przewodnikiem. Tubkal to bardzo przyjemna góra, którą można zdobyć w 2-3 dni przy noclegu w schronisku na wysokości 3200 m. Pod względem pogody i klimatu jest bardzo przyjazna, szczególnie jeśli pojedziemy tam w lecie. Nie ma tam lodowca, więc nie ma opcji wchodzenia z czekanem. Jeżeli ktoś się wybiera zimą, to trzeba mieć ze sobą raki, bo jednak pada tam śnieg, ale latem bardzo często idziemy po skałach, sypkim żwirze, więc to doskonała opcja, żeby potrenować sobie na konkretnej wysokości.

Góry najbardziej przybliżają mnie do człowieka, jakim chciałbym być na co dzień” – to zdanie pochodzi z zakładki O MNIE na Twoim blogu. Wobec tego chciałabym zapytać, co kryje w sobie to stwierdzenie i jakim człowiekiem chciałbyś być?

Wiem, że to nie jest możliwe być 100% czasu w górach, ale zauważyłem sam po sobie, że w górach jestem taką osobą, która mi samemu najbardziej odpowiada: człowiek, który jest prawie cały czas uśmiechnięty, bez zmartwień, bez problemów. Na szczęście tak sobie poukładałem to życie zawodowe i osobiste, że tak naprawdę nie mam zbyt wielu problemów i zmartwień. Natomiast w górach jest takie totalne odcięcie od tego, co zostało na dole, w mieście. Tam jest po prostu skupienie na tym, co tu i teraz, że mam do przejścia konkretny odcinek i zadbanie o to, żeby było przyjemnie i bezpiecznie.

Kiedyś sobie powiedziałem, że w górach ten uśmiech jest największy, najbardziej szczery. Gdy jestem z ludźmi w górach, to widzę, że zupełnie inaczej mi się z nimi rozmawia. Jestem chyba bardziej otwarty, bo jednak mam wrażenie, że jestem u siebie i czuję się dobrze w tym otoczeniu i środowisku. Podejrzewam więc, że w obcowaniu i komunikacji z innymi jestem taką osobą, którą chciałbym być na co dzień. W mieście bywa różnie, bo każdy z nas zakłada jakieś maski i czasami nie wszystko jest do końca szczere. Nie chodzi o to, że jesteśmy fałszywi, ale nieraz uśmiechamy się, a nie mamy na to ochoty. W górach mam wrażenie, że wszystko jest po prostu łatwiejsze i te problemy są zupełnie inne, albo nie ma ich w ogóle, więc życie tam jest łatwiejsze i chyba po prostu chciałbym, żeby tak było każdego dnia.

Mogę powiedzieć z własnego doświadczenia, że jest w tym sporo racji. Góry potrafią dać odskocznię i tej satysfakcji jest naprawdę sporo, nawet jeśli czasem pomieszana jest ze zmęczeniem.

No właśnie, to są takie emocje, których próżno szukać na nizinach. Myślę, że jest to też kwestia posiadania pasji i jakiegoś hobby. Jeśli ktoś lubi robić coś innego, na przykład malować obrazy albo gotować, to może takie same emocje uzyskać poprzez to, co robi. Chyba głównie o to chodzi, żeby mieć swoją pasję.

Czy masz poczucie po tych kilku latach spędzonych w górach jako przewodnik, że odkryłeś swoje powołanie?

Nigdy tego nie nazwałem swoim powołaniem, czyli że to jest to, co powinienem robić w życiu i że odnalazłem siebie. Chyba nigdy w ten sposób na to nie patrzyłem. Zawsze mówię, że od trzech lat zawodowo zajmuję się górami, a wcześniej traktowałem to jako hobby, pasja, zamiłowanie. Teraz równolegle do pasji, robię to zawodowo na wielu płaszczyznach. Ja nawet w swoim pierwszym i dotąd jedynym e-booku, który powstał, opisywałem, że przechodziłem kilka zmian w swoim życiu. Była przeprowadzka z Żywca do Warszawy na studia, była praca w korporacji, potem rzuciłem korpo, otworzyłem własną firmę ze wspólnikiem. Po siedmiu latach ją sprzedałem i zająłem się zupełnie czymś innym. Zatem zmiany w moim życiu następowały po sobie co jakiś czas i czułem potrzebę, że co kilka lat muszę coś zmienić radykalnie w moim życiu. Natomiast przez wszystkie te etapy, jak byłem na studiach, pracowałem w banku czy miałem swoją firmę, zawsze towarzyszyły mi góry. Do nich często uciekałem i im byłem starszy, tym bardziej czułem potrzebę częstszych wypraw. Żartuję sobie nawet, że góry z każdym kolejnym rokiem domagały się, żebym był tam częściej i żebym więcej dni w nich spędzał, więc moje zmiany polegały na tym, że nie chcę robić tego, co do tej pory, chcę czegoś innego. Z tyłu głowy mam wrażenie, że chodziło o to, żeby mieć więcej czasu na góry, więc może faktycznie jest tak, że to był główny cel. Chociaż nigdy tak tego głośno nie nazwałem, ale finalnie do tego doprowadziłem. Miałem 32 lata, kiedy postanowiłem, że chcę wejść w te góry tak totalnie i się tym konkretnie zająć. Udało się, od ponad trzech lat jakoś ciągnę ten górski wózek i jest bardzo dobrze.

Pochodzisz z Żywca, a więc z Beskidu Żywieckiego, stąd góry nie były Ci obce już od młodzieńczych lat. Myślisz, że gdyby nie pochodzenie, chodziłbyś po górach?

Trudno mi powiedzieć. Często pojawia się drugie równoległe pytanie: czy zacząłbym chodzić po górach, gdyby nie tata. Bo u mnie góry zaczęły się od mojego taty, który wyciągał mnie na wędrówki, gdy byłem jeszcze w podstawówce. Na to drugie pytanie jest mi łatwiej odpowiedzieć i myślę, że prędzej czy później zainteresowałbym się tą tematykę i zaczął chodzić kilka lat później. Natomiast gdybym się nie wychowywał w Żywcu, nie mam zielonego pojęcia co by było. Może Warszawa spowodowała, że ja tak bardzo tęskniłem za górami i chciałem do nich wracać. Nie wiem, nie zastanawiam się nad tym. Cieszę się, że wyszło tak, że mogę przebywać w swoim ulubionym środowisku.

Niekiedy obserwuję wśród osób pochodzących z terenów górskich taką tendencję, że spory odsetek w ogóle nie korzysta z bliskości gór. Trochę tego nie rozumiem i nurtuje mnie ta kwestia właśnie pod względem tego, o czym wspomniałeś, że często ludzie z dalszych zakątków oraz dużych miast interesują się tematyką górską.

Najciemniej pod latarnią. Też mam bardzo dużo znajomych, ale i członków mojej rodziny, którzy mieszkają w Żywcu, a w ogóle nie chodzą po górach, bo ich to nie interesuje. Tak samo jest z osobami mieszkającymi na Podhalu, z osobami prowadzącymi pensjonaty i hotele. Turysta nieraz schodzi ze szlaku, opowiada, jaką drogę przebył, a ci ludzie nie rozumieją o czym mowa, bo prawdopodobnie nigdy tam nie byli. Pamiętam z kolei, kiedy przyjechałem na studia do Warszawy i gdy mówiłem, że jestem z Żywca, to spodziewałem się, że wszyscy będą mówić: Ooo, Żywiec, tam browar itd. A było zupełnie inaczej, bo oni mówili, że znają go i kojarzą ze stoków narciarskich, z Korbielowa, ze Szczyrku. Każdy zakładał, że ja na pewno dobrze jeżdżę na nartach. Podczas gdy ja w ogóle nie miałem z nartami styczności w dzieciństwie. To był jednak zbyt drogi sport, żeby rodzice kupili mi narty, nie mówiąc już o karnetach. To są takie stereotypy, że jak jesteś z gór, to pewnie chodzisz po górach. Nie zawsze to się sprawdza.

Wracając do mojego taty, to on zapoczątkował, a ja kontynuowałem ten wątek w gimnazjum. Mieliśmy kilka wycieczek szkolnych, takich dwudniowych. W liceum miałem za wychowawcę wuefistę, więc on sobie nie wymyślał wycieczek do Warszawy na trzy dni albo do Krakowa czy nad morze, tylko jechaliśmy w góry. Mówił do mnie: Tomek, możesz zaplanować jakieś trasy. To było fajne, że ja planowałem trasy dla całej klasy, wymyślaliśmy sobie jakieś szlaki do przebycia i później razem ze znajomymi robiliśmy sobie takie prywatne małe wyjazdy. To był pierwszy czas, kiedy spełniałem się w roli osoby, która planowała, szukała szlaków, schronisk, jak dojechać itd. Wyjścia solo też się zdarzały, ale były to najbardziej okoliczne pagórki koło domu. Nie mieszkam w samym centrum miasta, tylko w dzielnicy nad Żywcem, która jest na uboczu i mamy bardzo blisko. Jest tam szczyt Łyska (640 m n.p.m.), więc tam robiłem sobie spacery, biegałem i tak odkrywałem tą najbliższą okolicę. Zawsze patrzyłem na te góry dookoła i pewnie mnie przyciągały.

Skoro to tak przyciągało, to czy miałeś już wtedy jakieś marzenia związane z działalnością wysokogórską?

Chyba takich marzeń wtedy jeszcze nie miałem. Myśląc o sobie i o tym, jak ja chcę to życie poukładać, pamiętam, że gdy byłem w liceum, zawsze marzyłem, żeby mieć własną firmę. Chciałem być sam sobie szefem i budować wszystko od początku. To było moje największe marzenie. Z kolei jak byłem już na studiach i wracałem do Żywca, do rodziców i chodziłem na wycieczki, siedziałem gdzieś, patrzyłem na piękne widoki, to myślałem o tym, że jutro muszę wsiąść w pociąg i wracać do Warszawy, do pracy. Było mi bardzo źle z tą myślą i cały czas rozkminiałem sobie w głowie, że fajnie byłoby dojść do takiego etapu, że ja będę w górach spędzać tyle czasu, ile chcę i nie myśleć o tym, że mam wyznaczone dni urlopu i zaraz muszę wracać. To był dla mnie motor napędowy, który motywował mnie do tego, żeby doprowadzić do takiej sytuacji. Fajnie, że to się udało, natomiast ambicje górskie pojawiły się dopiero później. Jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Bardzo stopniowo zdobywałem szczyty, nie rzucałem się na głęboką wodę, tylko przechodziłem przez kolejne etapy, na coraz wyższe szczyty.

Wiemy, że swoją historię doskonale opisujesz w swoim e-booku Skazany na szczyty wydanym w 2020r. i tam oczywiście odsyłamy po garść informacji oraz górskich inspiracji, ale chciałabym Cię podpytać o jeden konkretny moment Twojego życia. Kiedy i w jakich okolicznościach wstałeś od biurka i zdecydowałeś się podążać swoją własną, górską ścieżką?

To nie był jeden dzień, to nie był jeden moment. Miało to miejsce wtedy, kiedy miałem własną firmę ze wspólnikiem. Działaliśmy w branży gastronomicznej i po kilku latach, mniej więcej po pięciu, zauważyłem, że przestaje mi się to podobać, przestaje mi dawać radość i satysfakcję. Finansowo było okej, natomiast ja nie czułem żadnego spełnienia wewnętrznie, wręcz miałem coraz większe obrzydzenie do tego, co robię. Wiedziałem, że muszę jechać do swojego lokalu i bardzo nie chciało mi się tam jechać, nie chciało mi się przeglądać tych raportów i cały czas się zastanawiać co robić, żeby zarabiać jeszcze więcej. Jestem trochę milenialsem, zresztą jestem na granicy milenialsów i starszego pokolenia. Faktycznie to poczucie zmiany jest we mnie dosyć duże i ja muszę mieć radość z tego, co robię. Jeżeli będę się nudził w pracy i nie będę zadowolony, to chyba wolałbym nic nie robić. Czułem, że prędzej czy później nadejdzie ten moment, kiedy trzeba będzie się stąd ewakuować. Równolegle zaczęły się pojawiać większe wyjazdy w góry i rozwijała się moja pasja. Zjeździłem sobie wtedy Beskidy, zacząłem jeździć w Tatry. Miałem też za sobą wyjazdy zagraniczne: byłem w Ukrainie w Gorganach na biwaku, w Rumunii i chyba byłem już też po Alpach, po Mount Blanc. Później był jeszcze Kazbek w Gruzji i Elbrus w Rosji. Wiedziałem, że chciałbym iść w tym kierunku, jeździć w góry wysokie, zdobywać coraz wyższe szczyty, przekraczać kolejne granice. Wciąż lubiłem wracać w polskie góry, w Beskidy, Tatry, Sudety. Miałem z tego ogromną frajdę.

Jak wyglądał moment przejścia? Wyobrażam sobie, że to musiało być trudne z wielu względów, tak rodzinnych, jak i ekonomicznych i wiązało się z pewnym ryzykiem.

To był moment, w którym w Polsce zaczęły się rozwijać social media. Nie tyle Facebook, co Instagram. Tak z ciekawości założyłem sobie konto na Instagramie, z myślą, że może uda się z tego zrobić fajną platformę za kilka lat, która docelowo pozwoli zarabiać i pozyskiwać sponsorów na wyjazdy wysokogórskie. Od samego początku moim celem było jeżdżenie w góry wysoko i daleko. Nie spodziewałem się, że ten Instagram tak zaskoczy. Zaczął fajnie się rozwijać, ludziom się bardzo podobało to, co robię i było to takie koło napędowe, a mnie też to dawało radość. Naturalnie chciałem jeździć w góry częściej, żeby móc tworzyć coraz więcej tych materiałów, a z drugiej strony, żeby też odkrywać nowe miejsca i zwiększać swoją wiedzę. Z jednej strony to się zapędzało, ale kulą u nogi była jednak praca, dlatego zasugerowałem mojemu wspólnikowi po sześciu latach działalności, żebyśmy sprzedali firmę. Widziałem po nim, że on też ma problem z prowadzeniem działalności i chciałby się zająć innymi rzeczami. Łukasz, mój były wspólnik, jest moim przyjacielem. Do tej pory mamy kontakt, ale biznesowo nasze drogi się rozeszły i chcieliśmy się rozwijać w zupełnie innych obszarach. Na szczęście udało mi się rozwinąć tę górską sferę jeszcze w trakcie posiadania firmy, więc tak naprawdę nie był to tak duży przeskok. Po sprzedaniu firmy nie wkroczyłem do zupełnie innego świata, bo on już istniał i się rozkręcał, co bardzo mi pomogło.

W górach jestem najlepszą wersją siebie.
Tomasz Habdas

Czyli rozumiem, że nie towarzyszyły Ci żadne obawy, wątpliwości, nie bałeś się co powiedzą ludzie, rodzina?

Chyba nie, ja już to przerabiałem wcześniej. Nie miałem problemu z tym, co powie moja mama, bo już wcześniej musiałem z nią takie rozmowy odbyć. Pierwsza była wtedy, gdy wymyśliłem sobie, że pojadę na studia do Warszawy. Mojej mamie to się bardzo nie podobało. Ona chciała, żebym był w Katowicach, blisko domu, bo będzie taniej. Musiałem ją przekonać do tego.

Pamiętam, że najgorsza rozmowa miała miejsce, gdy rzucałem pracę w banku. Ona wydawała się moim rodzicom wspaniałą posadą, bezpieczną, stabilną, bo w centrali banku na stanowisku kierowniczym. Mówiłem, że nie chcę tego robić, że chcę otworzyć lokal gastronomiczny, więc oni byli przerażeni moim wyborem. Gdy po 7 latach powiedziałem moim rodzicom, że sprzedaję firmę, znowu widziałem przerażenie w oczach mamy spowodowane tym, co ja teraz będę robił. Ona już pokochała tę moją firmę, więc gdy jej powiedziałem, że będę teraz jeździł w góry, to już w ogóle tego nie rozumiała. Trudno rodzicom wytłumaczyć takie rzeczy. Teraz już może trochę łatwiej, bo mówię im, że piszę książki, jeżdżę na wyjazdy z klientami itd. Natomiast kilka lat temu, gdy nie było jeszcze żadnej książki, gdy nie byłem przewodnikiem, to trudno było im wytłumaczyć, że teraz będę chodził po górach, robił zdjęcia i jakoś żył. Natomiast rodzice tak naprawdę nie mieli dużo do powiedzenia, więc zaufali, że chyba wiem co robię. Ja nie miałem wątpliwości, tak szczerze mówiąc, bo to był dla mnie komfortowy okres.

Sprzedaliśmy firmę, więc jakieś pieniądze mieliśmy i ja powiedziałem sobie, że daję sobie rok na rozkręcenie tego wszystkiego i zobaczymy, czy się uda. Przez ten rok w razie czego, gdybym nic nie zarobił, miałem kapitał na to, żeby przeżyć. Okazało się, że było zupełnie inaczej i nawet nie musiałem go uruchamiać. Wypaliło od samego początku.

Tak sobie myślę, że gdyby nie wybór tej pierwotnej ścieżki, trudno byłoby wybrać górski szlak zaraz po studiach, bez podkładu czy finansowego, czy też psychologicznego?

Zdecydowanie byłoby dużo trudniej. To był też taki moment, że zaraz po moich studiach Facebook już był, natomiast Instagram jeszcze nie, ani nie było też żadnych innych platform do dzielenia się swoimi przeżyciami czy wyprawami. Chociażby od tym względem było bardzo trudno. Ostatnio rozmawiałem ze znajomym i on zadał mi takie pytanie: Tomek, bez urazy, ale takich ludzi jak ty, jest już teraz całkiem sporo i jak to jest, czym ty się wyróżniasz? Dlaczego się tobie udaje, a innym nie?

Odniosłem się w pierwszej kolejności do podróżników, do wielkich nazwisk. Od razu zaznaczę, że ja nie traktuję się na równi z tymi osobami, bo dla mnie oni są dużo, dużo wyżej, tak jak Monika Witkowska, czy wszyscy nasi himalaiści, ale to już jest pokolenie trochę starsze. Podróżnicy, którzy zaczynali 15-20 lat temu, nie żyli w dobie rozkręconego internetu i social mediów, więc dla nich jedyną możliwością było poszukiwanie dużych sponsorów, pisanie książek i zarabianie na tym. To był zupełnie inny model podróżowania w kontekście finansowym. 

Miałem duże szczęście, że mocno rozkręcił się Internet. Można było na tym bazować i zarabiać na wszystkie wyjazdy, co było ogromnym plusem. Po studiach byłoby mi bardzo trudno, gdybym wybrał taki kierunek i postanowił iść na przewodnika. Myślę, że mogłoby się to wtedy zupełnie inaczej potoczyć. Te kilka lat później świat już na to pozwolił, by rozkręcać taką działalność.

By pełnić rolę przewodnika, trzeba mieć w sobie charyzmę i roztaczać wokół siebie aurę, dzięki której uczestnicy wyprawy będą czuli się bezpiecznie. Na ile te cechy, które wykorzystujesz w pracy, były w Tobie obecne już wcześniej, a na ile musiałeś się ich wyuczyć?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Ja miałem łatwiej, bo wcześniej już pracowałem z ludźmi. Zanim poszedłem na kurs przewodnika górskiego, pracowałem już w biurze turystycznym jako lider na wyjazdach zagranicznych. Miałem już trochę obycia i wiedzę, jak to jest na wyjeździe z grupą, jak się pracuje z ludźmi, czego się można spodziewać, o co najczęściej pytają. Zabawne, że na pierwszym szkoleniu powiedzieli mi, że muszę zawsze znać odpowiedź na pytania: za ile będzie jedzenie i kiedy będzie można siku. Nieważne, gdzie jesteś, ludzie najczęściej o to pytają.

Kiedy odbyłem kilka takich wypraw i już trzy lata pracowałem jako lider, postanowiłem pójść w góry, na przewodnika beskidzkiego. Wydawało mi się, że potrafię zadbać o tę sferę zaopiekowania się ludźmi. Aczkolwiek góry są zupełnie innym środowiskiem i trochę inaczej to wygląda. Większe obawy miałem co do merytoryki i że jednak jest to ogrom wiedzy, którą trzeba przyswoić. Kurs trwa bardzo długo, bo prawie dwa lata i trzeba się dużo rzeczy nauczyć. Natomiast prawda jest taka, że na kursie trochę się mówi na temat tego, jak prowadzić grupę, jak się zachowywać, natomiast to nie jest główna część kursu. Nie jest tak, że cały moduł jest poświęcony temu, jak pracować z ludźmi. Wychodzi się z założenia, że każdy musi sobie to sam wypracować, każdy jest inny. Z drugiej strony myślę, że to są też umiejętności wrodzone. Na pewno w jakimś stopniu można je nabyć, ale dużo zależy od tego, kto jaki ma charakter. 

Ja zdążyłem siebie poznać już wcześniej, podczas wyjazdów z ludźmi, i to mi na pewno bardzo pomogło, ale od kiedy zostałem przewodnikiem, to każdy wyjazd w góry uczy mnie czegoś nowego, ludzie też są inni. Na szczęście jak na razie w 99% miałem ogromnego farta do ludzi, których spotkałem na wyprawach i to są naprawdę bardzo fajni ludzie. To zawsze jest plus tych wyjazdów, że oni poznają się albo na lotnisku, albo gdzieś na początku szlaku, a po dwóch dniach zachowują się, jakby byli najlepszą paczką przyjaciół, nie mogą się rozstać, mówią, że jest za krótko. Ta współpraca jest niesamowita i bardzo to lubię.

Branie odpowiedzialności za drugą osobę w terenie to nie lada wyzwanie. Czy czujesz na sobie presję związaną z byciem liderem?

To jest odpowiedzialność i to jest trochę ryzyko zawodowe. Trzeba się tego nauczyć, ale różnie to wygląda w zależności od stopnia. Zupełnie inne ryzyko podejmuje przewodnik tatrzański, który zabiera dwie osoby na linę wysoko na grań, a inną ma jednak przewodnik beskidzki, który całą grupę bierze na trzy dni trekkingu. To jest takie ryzyko, które może wystąpić, gdy ktoś sam się wybiera na szlak. Trzeba sobie w głowie przetworzyć, że mogą się zdarzyć różne sytuacje. Na całe szczęście nie miałem jeszcze takiej, gdzie ktoś uszkodziłby się zdrowotnie, ale wiem, że może się to wydarzyć. Procedury są mi znane.

Nie ukrywam, że dużym komfortem psychicznym jest też to, że wszyscy są zawsze ubezpieczeni. Wiem, że w razie czego, jeśli coś się wydarzy za granicą, to jest kwestia kilku telefonów, szpitala na miejscu itd. Wszystkie środki są zwracane, wszystko jest pokryte finansowo, więc to mi pozwala na komfort pracy. Na wyprawie zagranicznej też nigdy nie jestem sam, bo nasza agencja korzysta z lokalnych przewodników, którzy w razie nagłej sytuacji pomogą i zorganizują transport.

Pamiętasz jakiś najbardziej niebezpieczny moment w Twojej górskiej działalności?

Sam jakiejś większej kontuzji nie doświadczyłem, ale były takie sytuacje, gdy miałem duże obawy. Pamiętam, jak wchodziliśmy z moim przyjacielem na Rysy zimą. Panowały bardzo złe warunki, bo padał śnieg. Świeżo padający śnieg nie wiąże, nie trzyma raków. Zeszliśmy w dosyć stromy teren. Podejść w górę jest w miarę łatwo, bo po prostu wbija się nogi w puch i skały. Problem pojawia się przy zejściu. Nagle doszliśmy do takiego momentu, w którym wiedzieliśmy, że dalej iść nie możemy. Wybraliśmy zły wariant drogi, nie na ten śnieg. Odwracając się i patrząc za siebie, wiedzieliśmy, że zejście będzie bardzo trudne, bo jest bardzo stromo, a my sobie rozkopaliśmy ten puch, więc nie będziemy mieć dobrej przyczepności. To był dla mnie trudny moment, bo przez 5 minut siedzieliśmy w ciszy, w tej zimie, nie wiedzieliśmy, co zrobić, czy zawracać, czy czekać na pomoc, może wzywać TOPR, ale postanowiliśmy, że powoli spróbujemy zejść niżej, stawiając krok za krokiem w odpowiednich odstępach. Byliśmy na wysokości 2100 m, mieliśmy daleko do szczytu Rysów, więc nie było mowy o tym, żeby iść na szczyt. Marzyłem wtedy o tym, żeby być już w cieple w schronisku nad Morskim Okiem i pić sobie grzane piwo, a nie tutaj pod szczytem w tej głupiej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Całe szczęście udało się bezpiecznie zejść, bez żadnego poślizgu, bez upadku.

Miałem też takie sytuacje, że ktoś inny był w potrzebie, co prawda nie mój znajomy, czy ktoś w mojej grupie, ale np. osoby totalnie mi obce, które wymagały pomocy i tej pomocy im udzielaliśmy. Raz na Rysach zimą spotkaliśmy dziewczynę, której zamarzły stopy. Miała delikatne odmrożenia i straciła czucie w stopach, nie była w stanie w ogóle iść. Jak komuś zamarzną stopy, co nawet może się wydarzyć w mieście, to masz wrażenie, że chodzisz na betonowych blokach i nic nie czujesz. Pamiętam, że wtedy z kolegą ściągaliśmy jej buty i rozgrzewaliśmy jej stopy dłońmi. Po 10 minutach udało się je rozgrzać i dziewczyna poszła nawet z nami na szczyt.

Druga sytuacja miała miejsce na Tubkalu w Maroku, gdzie pomagałem jednej pani z Wielkiej Brytanii, bo straciła wzrok. To się nazywa ślepota śnieżna i występuje wtedy, gdy jest ostre słońce i śnieg. Kobieta nie miała okularów przeciwsłonecznych, więc słońce i śnieg cały czas drażniły jej oczy i tymczasowo straciła wzrok. Pomagaliśmy jej z kolegą zejść do schroniska, prowadząc pod rękę. Na szczęście przy tym schronisku wzrok odzyskała.

Mnie takie sytuacje się nie przydarzyły i mam nadzieję, że tak nadal będzie.

Wspomniałeś o Tatrach. Twoje uprawnienia obejmują Beskidy, a czy mógłbyś wskazać, jak wygląda i czym się różni kurs na przewodnika tatrzańskiego? Czy chciałbyś kiedyś go zrobić?

Różni się obszarem i zakresem uprawnień. Kurs na przewodnika beskidzkiego obejmuje wiedzę z zakresu wszystkich pasm beskidzkich w Polsce i do tego Pieniny. Natomiast tatrzański kurs to, chciałoby się powiedzieć, tylko Tatrzański Park Narodowy, ale w rzeczywistości jest to bardzo trudny kurs, który trwa podobnie jak beskidzki, około dwóch lat. Wiedzy jest sporo, mimo że dotyczy tylko TPN-u, to tej wiedzy nie ogranicza. To jest historia, kultura górali podhalańskich, Podhala, Spiszu, ale przede wszystkim cała masa topografii. Trzeba znać każdy szczyt, żleb, przełęcz, każdą turniczkę, więc tego jest dużo. Do tego dochodzą zagadnienia związane ze wspinaczką: trzeba odbyć kurs skałkowy, znać podstawowe węzły, sposoby wiązania liny. Po podstawowym kursie na przewodnika tatrzańskiego III stopnia nie można prowadzić turystów w terenie pozaszlakowym, bo te uprawnienia pozwalają tylko na wycieczki szlakowe. Natomiast ta wiedza jest niezbędna w razie awaryjnej sytuacji. W trakcie egzaminu jest się odpytywanym z tematyki wspinaczkowej, dostaje się linę i trzeba zawiązać węzły albo mówiąc kolokwialnie: przyczepić ludzi w doliny.

Czy ja myślałem o tym kursie? Oczywiście, że tak. Myślę, że jeżeli będę się decydował na kolejny kurs przewodnicki, to będzie to właśnie tatrzański. Słyszałem jednak dużo legend miejskich, jaki to jest trudny kurs, jak odsiewa się kandydatów spoza Podhala. Są takie mity, chociaż ostatnio znajomy przewodnik tatrzański i ratownik TOPR-u powiedział, że nie ma czegoś takiego, że może 10 lat temu, ale już teraz biorą wszystkich. Nawet kandydatów znad morza, więc może nie byłoby problemu, gdybym tak jako góral z Beskidów się na nim pojawił i może by mnie przyjęli.

Jak wygląda Twój zwykły, chociaż dla niejednego niezwykły, dzień?

U mnie te dni są różne, bo jest albo dzień w górach albo dzień w Warszawie. Jak jestem w mieście, zawsze jest coś do roboty. Zazwyczaj jest to albo pisanie jakichś tekstów, albo jestem w trakcie pisania książki i siedzę przed laptopem. Tworzę artykuły branżowe, ponieważ współpracuję z czasopismami czy blogami z obszaru turystyki. Powiedzmy też jednak, że jedną nogą zostałem w branży gastronomicznej, bo z tego zakresu też pojawiają się teksty mojego autorstwa. To jest tak naprawdę praca przy komputerze, odpisywanie na maile, planowanie kolejnych wyjazdów i związana z tym logistyka (budżet, oferta na stronę internetową itd.). Tę pracę zazwyczaj przerywam wyjściem na trening koło południa. Czasami zdarzy się spotkanie na mieście ze znajomymi, czy też z kimś, kto chciałby pojechać na wspólną wyprawę. Spotykamy się i rozmawiamy. Nic nadzwyczajnego:)

Masz bardzo interesujący profil na Instagramie, naładowany pozytywnym, wartościowym przekazem z masą zdjęć z pięknych miejsc. To już samo w sobie powoduje, że zgromadziłeś wokół siebie grono blisko 36 tys. followersów. Jak długo zajęło Ci budowanie tej społeczności i jakie działania podejmowałeś, by osiągnąć taki pułap?

Trochę czasu to zajmuje. Myślę, że kiedyś to był bardziej spontan, czyli jechałem w góry, wrzucałem zdjęcia, publikowałem jakieś materiały wideo z wyjazdu. Chcąc mieć coraz więcej tych materiałów, musiałem częściej jeździć w góry. Na szczęście lubiłem i nadal lubię to robić, więc nie był to większy problem. Teraz trochę zmienił się Instagram i algorytmy. Instagram stawia na zupełnie inne treści, już teraz niekoniecznie zdjęcia, ale bardziej wideo. Trzeba się też do tego trochę przestawić. Jadąc teraz w góry, muszę się zastanowić, co bym chciał tam zrobić, jakie ujęcia wideo chciałbym nagrać, jaki temat poruszyć, czym się zająć, czy bardziej opowiedzieć o tych górach, pokazać, co zapakować do plecaka, a może po prostu nagrać krajobraz.

Ile czasu mi to zajęło? Profil na Instagramie prowadzę od 6 lat. Na początku takich ludzi jak ja było bardzo mało. Było dużo podróżników, którzy pokazywali zdjęcia z całego świata, ale nigdy sam siebie nie uważałem za podróżnika, bo ja po prostu jeździłem w góry. Kiedy wybierałem kolejny cel, to zawsze była góra. Dla mnie idealnym przykładem tego jest sytuacja, gdy na początku tego roku byłem w Argentynie. Pierwszy raz w życiu byłem w Ameryce Południowej i trzy tygodnie tam spędziliśmy, z czego dwa tygodnie to Aconcagua: czyli tylko jedna góra. Nic nie zwiedziłem, bo Buenos Aires widziałem tylko przy okazji przylotu i odlotu. Tak to właśnie u mnie wygląda.

Kiedy zaczynałem na Instagramie, to takie osoby, które chodziły po górach, robiły z tego wideo relacje i opowiadały o tym, co robią i gdzie idą, można było policzyć na palcach jednej ręki. Z każdym kolejnym rokiem ich jednak przybywało. Nie wiem, czy wzorowały się na moim koncie… Może poniekąd i jest to w sumie miłe. Mój kolega zawsze mi powtarza: „Stary, jesteś influencerem, jak sama nazwa wskazuje. Wywierasz wpływ i ludzie chcą to naśladować”. Dlatego się cieszę, że to idzie w takim kierunku.

Instagrama wykorzystujesz też jako narzędzie do podejmowania współprac i zarabiania?

Jak najbardziej. Współprace i kampanie reklamowe co jakiś czas się pojawiają. Jeżeli jest to jakiś produkt albo usługa, które mi odpowiadają, pasują do contentu, czy wiem, że ja sam z tego będę korzystał, to zazwyczaj się na takie współprace zgadzam. To jest też fajny zastrzyk finansowy, bo pomaga w realizacji jakichś dalszych wyjazdów.

Z drugiej strony mam okazję coś ciekawego komuś pokazać, bo inni ludzie też z tego korzystają. Nie ukrywam, że Instagram pomaga po prostu w dotarciu do osób, które chcą ze mną pojechać na jakieś wyprawy. W mojej pracy są więc: pisanie książek, wyjazdy zagraniczne, prelekcje podróżniczo-motywacyjne dla biznesu. To są trzy duże kategorie, natomiast pomiędzy nimi w formie jakiegoś eteru są właśnie: Instagram, Facebook i strona internetowa, które pomagają ten ruch napędzać i docierać do ludzi. Dlatego korzystam z tych narzędzi.

Ostatnio rozmawiałem ze znajomymi, którzy narzekali, jak to się pozmieniało, że Instagram wymusza tworzenie wideo, rolek, że im się tego nie chce robić. Ja natomiast mówię, że jeżeli ktoś traktuje Instagram zawodowo, to to jest jak nowe oprogramowanie. Po prostu pojawiła się aktualizacja i trzeba się do tego dostosować, jeżeli ktoś nadal chce z tej platformy czerpać korzyści finansowe.

A jak wygląda u Ciebie kwestia sponsorów? Dobierasz ich pod konkretny charakter wyprawy czy są niezmienni?

Zmieniłem trochę podejście do tego tematu, bo na początku, gdy to wszystko sobie rozwijałem i układałem w głowie, to myślałem, że tak to będzie wyglądać – czyli będą sponsorzy, wyjazdy sponsorskie. Tak to wyglądało we wcześniejszym pokoleniu. Nasi wielcy podróżnicy w ten sposób działali, natomiast pamiętam pierwszą wyprawę w 2018 roku, gdy próbowałem znaleźć sponsora na Kilimandżaro i odbijałem się cały czas od zamkniętych drzwi, wysyłałem setki maili, nikt nie chciał się podjąć tego tematu. Na Instagramie byłem w tym czasie prawie niezauważalny, więc ciężko, żeby ktoś się tym zajarał. Stwierdziłem wtedy, że nie tędy droga, trzeba to zmienić.

Zmieniłem model działania – zacząłem pracować jako lider na wyjazdach zagranicznych i w moim pierwszym biurze podjąłem pracę, dzięki której pojechałem na Kilimandżaro dwa razy. Obecnie jestem w agencji wyprawowej, z którą brałem udział w wyprawie na Aconcaguę jako lider-pomocnik, bo nigdy wcześniej na tej górze nie byłem. Jednak dzięki temu mogłem poznać tę destynację i zdobyć szczyt, o którym zawsze marzyłem. Wydaje mi się, że na chwilę obecną to jest podejście, które wolałbym stosować. Na wyjazdach zagranicznych zdarzają mi się jakieś mniejsze czy większe współprace, ale to nie jest tak, że mógłbym nazwać te firmy głównym sponsorem wyprawy, lecz traktuję to jako wsparcie. Sam sobie sponsoruję wyprawy, a przy okazji robię dla kogoś test np. butów czy kurtki.

Jak wyglądają Twoje treningi? Podejrzewam, że nie ograniczasz się tylko do chodzenia po górach.

Mam to ogromne szczęście, że jestem bardzo często w górach, więc to chyba najlepszy trening, kiedy mogę być na szlaku z plecakiem i kijkami i sobie chodzić. To mi pozwala na utrzymanie kondycji, a kiedy jestem w Warszawie, wspieram tę aktywność treningiem na siłowni. To jest trening siłowy, ale w dużej mierze jednak wydolnościowy. Robię większą liczbę powtórzeń, w dużej intensyfikacji, żeby przepompować wszystkie mięśnie i zadbać, by serce dostało trochę większy wysiłek. W górach wysokich serce ma kawał roboty do odwalenia i ono musi być mocne. Raczej nie podnoszę dużych ciężarów w mniejszej liczbie powtórzeń. Tak naprawdę na chwilę obecną to tyle. Kiedyś jeszcze biegałem, pływałem, ale przyznam szczerze, że nie mam teraz na to czasu. Moich wyjazdów zrobiło się dosyć sporo. Jak jestem w Polsce, to często jeżdżę w Beskidy, Sudety, czy też w Tatry. Dlatego wpadam do Warszawy na tydzień albo na 10 dni i wtedy mój trening ogranicza się do siłowni oraz przygotowania do kolejnych wypraw i próbowania napisania kilku rozdziałów książki.

W ostatnich latach popularne stały się skitury. Jakie jest Twoje podejście do tej formy turystyki?

Do skiturów próbuję się przekonać od trzech lat. Zawsze sobie obiecuję na jesień, że tej zimy na pewno spróbuję, a później zima przechodzi, a ja nadal nie mam tych nart na nogach. Kilka razy byłem na nartach zjazdowych na klasycznym stoku, ale nie mogę siebie nazwać wielkim fanem tego sportu i to nie jest tak, że spadnie śnieg, a ja już myślę, gdzie pojadę na narty. Faktycznie jest coraz więcej takich osób w górach, które idą pod górę z nartami, a potem na nich zjeżdżają. Śmieję się, że turystów z rakiem i czekanem albo z kijkami i rakietami śnieżnymi to już pewnie z każdym kolejnym rokiem będzie coraz mniej, a więcej skiturowców.

A bieganie? Adeptów tzw. skyrunningu wciąż przybywa.

Biegania próbowałem, miałem zajawkę na tym punkcie kilka lat temu i trochę porzuciłem. Lubię za to speed hiking, czyli chodzenie na bardzo lekko, z małym plecakiem, trochę szybsze. Szybkie tempo w górę, a w dół zbieganie w lekkich butach do biegów trailowych. Bardzo to lubię, natomiast bieganie po górach zawiesiłem. Nie jestem urodzonym biegaczem i zawsze sobie tłumaczę, że jestem za ciężki na to, żeby biegać. Chociaż wiem, że niejeden trener biegania wyśmiałby mnie w tym momencie, ale to chyba nie jest mój sport.

Ciekawi mnie aspekt aklimatyzacji i przebywania na dużych wysokościach. Nie każdy organizm jest w stanie znieść tak duże wahania temperatur czy spadki ciśnienia. Czy trzeba mieć do tego odpowiednie predyspozycje, czy da się to wytrenować? 

Problem z górami wysokimi polega na tym, że nie da się tego wypracować. To jest indywidualna kwestia dla organizmu. Każdy ma albo lepsze, albo gorsze predyspozycje. Zawsze w czołówce stawiam Andrzeja Bargiela, który właśnie próbuje zdobyć Everest, jako tę osobę, która ma niesamowite predyspozycje. Podobnie jak Adam Bielecki. Chociaż ostatnio czytałem ciekawą książkę: różnie z nimi było i to nie jest tak, że oni wszyscy urodzili się wybitnymi wspinaczami specjalizującymi się w chodzeniu po górach wysokich. Natomiast są osoby, które trochę gorzej się aklimatyzują, ale to nie jest tak, że zupełnie przekreśla się wyjazdy wysokogórskie dla tych ludzi. Oni po prostu potrzebują więcej czasu na aklimatyzację. Powinni jednak spędzać w górach trochę więcej czasu, zanim pójdą na szczyt. To może być trochę wyzwaniem, ponieważ kiedy jedziemy w grupie i jest to wyjazd komercyjny, to wiadomo, że mamy ograniczoną liczbę dni na wyjście i musimy się tego trzymać. Jeżeli ktoś nie zdąży, jest nam bardzo przykro, ale taka osoba nie pójdzie na szczyt. Chociaż z reguły, gdy patrzę na nasze wyjazdy, to mamy jednak dłuższe warianty wejścia. Na Kilimandżaro mamy w sumie siedem dni, co też jest dłuższe niż średni czas, bo średnio jeździ się w sześć dni. Ten dzień dłużej bardzo dużo zmienia. Na Aconcaguę mieliśmy dwa tygodnie.

To, jakie mamy predyspozycje, to jedno. Druga sprawa, to możemy sobie bardzo dopomóc już w trakcie trekkingu. To jest praca już od pierwszego dnia podchodzenia na górę. Podstawowe zasady to picie bardzo dużej ilości wody, ok. 4-5 l dziennie. Wody z izotonikami, minerałami, witaminami, czy też słodzonej herbaty. Trzeba też dużo jeść. Z tym jest czasem problem: jak jesteśmy wysoko, to nie mamy ochoty na jedzenie, bo czasami nam się zwraca ze względu na wysokość. Do tego wysypianie się. Od samego początku wyprawy staram się to ludziom wbijać do głowy i wieczorem sprawdzam, kto, ile dzisiaj wypił, ile zjadł. Do tego mierzymy sobie saturację, czyli poziom tlenu we krwi, tak żeby było bezpiecznie i na tej podstawie sprawdzamy, jak się aklimatyzujemy. 

W Twojej książce Gdzie w góry na weekend. Górskie trasy dla każdego znajdziemy sporo praktycznych wskazówek oraz opisów tras, także dla początkujących. Jak zachęciłbyś osoby, które dotąd nie miały styczności z wędrówkami górskimi, by tego spróbowały? Od czego powinny zacząć?

Zawsze mówię, że jak chcemy kogoś wyciągnąć w góry po raz pierwszy, to oczywiście trzeba mocno przemyśleć kwestię długości trasy. Żeby to nie było od razu 20 czy 30 km, bo możemy kogoś zniechęcić. Trzeba pamiętać, że 10 km po górach to nie jest tyle samo co po płaskim, gdzieś w lesie albo w parku, bo jednak są te metry przewyższenia. 

Ważne jest też to, żeby umiejętnie dobrać trasę, ale i dzień. Idziesz po raz pierwszy w góry, to wybierz się w piękny dzień, kiedy świeci słońce, są super widoki, żeby z tej wycieczki pozostały w głowie fajne wspomnienia, a nie że ktoś przez osiem godzin szedł w deszczu, bo wtedy zapewne nie będzie chciał drugi albo trzeci raz wybrać się w góry.

Ważna jest atrakcyjność trasy, czyli dużo punktów widokowych, schronisko na miejscu albo po drodze, żeby zrobić odpoczynek, napić się kawy, zjeść posiłek. Śmiało wybierałbym te najbardziej popularne i najbardziej atrakcyjne trasy w poszczególnych pasmach, czyli w Beskidzie Żywieckim Rysianka, Pilsko, Babia Góra przy pięknej pogodzie, w Tatrach oczywiście Dolina Pięciu Stawów, Hala Gąsienicowa albo jakiś łatwy szczyt, a w Bieszczadach na Połoninę lub na Tarnicę. Takich miejsc jest całkiem sporo, żeby stworzyć fajne wspomnienia i zapamiętać piękne widoki oraz super atmosferę w schronisku.

Miejmy nadzieję, że po tych wskazówkach niejeden ruszy się z kanapy :) Na koniec muszę zapytać, jakie jest Twoje największe marzenie związane z górami?

Kurczę, nie wiem, bo to się zmieniło. Pewnie jakbyś zadała to pytanie pięć lat temu, to powiedziałbym, że to jest Korona Ziemi i skompletowanie najwyższych szczytów, w tym Everestu. Teraz zmieniło mi się trochę postrzeganie tego wszystkiego i wiem, że jednak muszę słuchać swojego organizmu. Nie przekreślam kwestii Everestu, ale wiem, że byłaby to długa i męcząca wyprawa. Ale może faktycznie to właśnie najwyższy wierzchołek świata jest takim marzeniem, bo mam świadomość, że on wymagałby ode mnie ogromu pracy, przygotowania przed, ale przede wszystkim też i w trakcie, bo te wszystkie dotychczasowe wyjazdy pokazały mi, że ja nie jestem Andrzejem Bargielem ani Adamem Bieleckim i nie aklimatyzuję się tak szybko, jakbym chciał. Dlatego byłoby to dla mnie bardzo duże wyzwanie, ale jest jeszcze kilka pomniejszych celów na kilka najbliższych lat. Ale to są bardziej cele niż marzenia.

Jesteś twórcą publikującym jakościowe treści i szukasz sposobu na monetyzację swojego kanału? A może jesteś przedstawicielem marki i pragniesz znaleźć idealnie dopasowanych influencerów, którzy będą promować Twoje produkty lub usługi? Mamy dla Ciebie świetne narzędzie. NativeHash to inteligentna platforma, która pozwala na automatyzację i optymalizację kampanii influencer marketingowych z wykorzystaniem zaawansowanych systemów targetowania. Udostępnia również wyszukiwarkę influencerów, umożliwiającą nawiązanie owocnej współpracy.

Chcesz dowiedzieć się więcej?

NativeHash Team

Zespół redakcyjny Native Hash – doświadczeni specjaliści i pasjonaci influencer marketingu.

taternik alpinista himalaista Mont Blanc Elbrus Kilimandżaro Aconcagua

Newsletter

Dołącz do naszego newslettera. Bądź na bieżąco z newsami ze świata influencer marketingu oraz poznawaj wartościowe case studies. Otrzymuj powiadomienia o najnowszych kampaniach startujących na naszej platformie. Obiecujemy, zero spamu!